Tadeusza Śwista poznałem w Łososinie Dolnej w roku 1990. Właściwie to nie poznałem ale spotkałem po raz pierwszy. Zwróciło moją uwagę dość…hałaśliwe zachowanie jegomościa. No i pamiętne, wyróżniające się czerwonym kolorem spodnie dresowe. Przez 20 lat naszej dobrej znajomości, ów składnik ubioru pojawiał się często, a już zawsze podczas konkurencji w zawodach. Pamiętam, jak któregoś razu zapodział je, a humor w który po tym traumatycznym wydarzeniu popadł, o mało nie spowodował odwołania którejś tam konkurencji Szybowcowych Mistrzostw Podhala.
Pierwszy wspólny lot wykonaliśmy rok później, gdy jako nastolatek zgłosiłem się na egzamin praktyczny na szybowcową licencję. Dotarłem na nieznane mi wtedy nowotarskie lotnisko wcześnie rano, gdzie grzejąc się w słonku po długiej jeździe motocyklem, mocno przejęty oczekiwałem na egzaminatora. Usłyszałem Go już z daleka, gdy, zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem, rozprawiał głośno i dobitnie na jakiś temat. Od parkingu pod hangarem szedł w stronę portu GŁOS. Potem długo nic i wreszcie On.
Dzień dobry, nazywam się Michał Ombach, czy Pan instruktor Świst? – zagadnąłem nieśmiało.
Szef Świst! – ryknął zapytany, łypiąc na mnie podejrzliwie i natychmiast stało mi się wszystko jedno, czy ten egzaminacyjny lot zaliczę czy nie. Właściwie to chciałem nawet uciekać z tego Nowego Targu.
Głos Tadeusza Śwista towarzyszył mi przez całą karierę szybowcową. I – jestem tego pewien – pozostanie we mnie na zawsze. Głos jednego z nielicznych, najwyższych autorytetów w szybownictwie. Głos perfekcyjnego lotnika, doskonałego instruktora i wyrozumiałego przyjaciela.
Świst i jego zachowania zawsze były wśród nas, osób związanych z Nowym Targiem, tematem dyżurnym. Tadeusz odgrywał kluczową rolę w organizacji latania i tworzył jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Sposób bycia, jowialność i bezpretensjonalność potrafiła też czasem zmęczyć. Bywało i tak, iż należało wyjechać na kilka dni, aby odpocząć. Tym chętniej jednak wracało się z powrotem. Dla mnie samego lata spędzone w Nowym Targu były najlepszymi, najpiękniejszymi w życiu. Nie tylko z powodu latania i dostępu do szybowców.
Tadeusz Świst urodził się w 1943 r. w Jarosławiu na Podkarpaciu. Rodzice, wraz z trójką dzieci, przenieśli się jednak na Podhale.
Ta przemiana, która następowała w szybowcu, była zawsze niezwykła. Wszyscy znający Tadeusza wiedzieliśmy o tym i każdy z nas lubił z Nim lecieć. Ja miałem to wielkie szczęście, iż przez szereg lat, jeszcze jako zawodnik kadry juniorów, byłem przez Śwista hołubiony i promowany. Nauczył mnie tak wiele, że nie sposób wszystkiego tu wymienić. Komplet uprawnień do I klasy, kwalifikacje instruktorskie, warunki do odznak, praktyka… Ale nie tylko. Specyficzny, i tylko dla niego właściwy, sposób pojmowania świata i rzeczywistości, intrygował na i zaskakiwał.
Pamiętam, gdy wraz z Tadziem Byrczkiem kończyliśmy praktykę instruktorską na nowotarskim lotnisku. Jednak ostatnich moich uczniów wypuszczali wspólnie Tadek z Tadkiem, bo ja byłem tak zrezygnowany i wykończony „naukami”, że pętałem się bez celu po starcie. Wymiotując raz po raz na murawę. Była to lekcja niezwykła, bardzo trudna i absolutnie niepowtarzalna. Ekstremalnie wyśrubowane wymagania nauczyciela – wspaniałego, najbardziej merytorycznego i tak w tym dniu znienawidzonego Tadeusza Śwista, przerabiały mnie na lotnika i instruktora! Karcił i poniewierał nas okrutnie, goniąc jednocześnie do latania w każdych, strasznych nie raz pogodach. Nie zdarzyło się jednak, aby pisnął choć słówko krytyki przy kimkolwiek obcym.
Przez wiele lat później prowadząc szkolenia lotnicze, korzystałem z nauk Szefa. Zawsze były i pozostaną aktualne.
Świst specjalizował się w przelotach szybowcowych w górach. Na swój wyjątkowy sposób kochał te Gorce i Tatry, znał każdy ich zakątek, każdą polanę w lesie i skalną turnię. I był w tym lataniu dobry – najlepszy! Jak dziecko ciesząc się ze swoich sukcesów (obligatoryjnie zawsze wygrywał Szybowcowe Mistrzostwa Podhala), bawił się jednocześnie lataniem. Gdy byli w powietrzu wspólnie z bratem, identyfikowało ich pół Polski. Któż z latających nie słyszał o Modrym Wężu (chodzi miejscowość Odrowąż), Kurwiarkach (przełęczy Krowiarki) czy Piekarniku (Piekielnik)?
Uczył latać i rozwijał także i nas, tych którzy w tamtych latach – latach Centralnej Szkoły Spadochronowej w Nowym Targu – tam przyjeżdżali. Bodajże w 1993 r. był Kierownikiem Sportowym podczas kultowych, Szybowcowych Mistrzostw Podhala. Były to najciekawsze i najbardziej ekstremalne zawody, w jakich brałem udział, a tras jakie wykładał, pozazdrościć Mu mógłby sam Szeryf z Leszna – Józef Dankowski.
Tadeusz szczególnie upodobał sobie Jantary. Szybowiec ten towarzyszył Mu do zawsze. Tylko bardzo nieliczni (a ja miałem honor do nich należeć) dostępowali zaszczytu lotu tym sprzętem. Pamiętam minę Tadka, gdy w 1999 odmówiłem udziału w Mistrzostwach Polski Juniorów, a On nie mógł się z tym za żadne skarby pogodzić.
Osobnym tematem było funkcjonowanie w Nowym Targu Ośrodka Lotów Falowych. W połowie lat 90-tych wykonywano je szczególnie intensywnie. Prym organizacyjny wiódł oczywiście Świst (prowadził także swoją stronę falową w Internecie www.oslf.pl), a wraz z nim nieodłączny Rysiek Różański. Uzupełniali się w dość niezwykły sposób. Rysiek, zazwyczaj kierujący lotami lub jedyny operujący goniometrem, wypracował szereg standardów współpracy z Tadkiem, ale nie godzi się tu tego wspominać. Dość powiedzieć, że ów prawdziwy, MÓJ Nowy Targ, zawsze pełny będzie i Śwista i Różańskiego.
Kto wtedy tam bywał a kto nie zdążył, usłyszy lub przeczyta o przygotowaniu do lotów wysokościowych nad Tatrami. Towarzyszył temu cały ceremoniał, poczynając od zajęć teoretyczno-praktycznych, poprzez luźne pogadanki i obóz wakacyjny, na locie zapoznawczym skończywszy. Niewątpliwym autorytetem dla Tadeusza był tutaj Jego brat Andrzej (zwany przez brata profesorem). Rzeczywiście, za czasów kiedy latali obaj, szybownictwa w Nowym Targu było najwięcej: 3 samoloty holujące nad Tatry w tym samym czasie? Bardzo proszę.
Tadeusz dał się poznać jako świetny holownik i metodyk fali. Bywał na niej wielokrotnie, wykonał dziesiątki trudnych holi…
Gdy w 1996 huraganowy halny wyniósł mnie na wysokość blisko 10 000 metrów (i chciał nieść wyżej), w eter poszły najbardziej robaczywe słowa jakie dane mi było przez radio usłyszeć. Zgody przecież były do połowy tej wysokości, chmur i lodu dużo, a i pouczający nas przed lotami Świst, zaznaczył żeby „wysoko się nie pchać”. Jechałem jednak zadowolony do góry, wiedząc że taki lot trafia się raz w życiu. To było to! Trwający przez trzy tysiące metrów koncert radiowy złamał mnie w końcu. Przerwałem wznoszenie i wylądowałem poniewczasie i tak dumny, gdzie dotarłem.
Jak byłeś wysoko? – zapytał.
No, Szefie, jakieś 9400… – odrzekłem nie wiedząc jeszcze o co Mu chodzi.
Uuu…, Andrzej był na dziesięciu! Czemuś wyżej nie poleciał?
Co, wyżej?! Ale przecież Szefie, Szef tak się darł, że…
Machnął tylko ręką i poszedł niezadowolony, a ja dopiero wtedy zrozumiałem, że liczył, iż „wyjdę” wyżej od wszystkich.
Lataliśmy na tatrzańskiej fali dosyć często. Dla mnie był to okres studiów, które chociaż nie łatwe, pozwalały mi na największą aktywność szybowcową w życiu. Na lotnisku mieszkało się różnie, ale najczęściej w chylącym się do ziemi baraku za spadochroniarnią. Ów barak, zwany też Hiltonem, miał swój klimat, którego największym wyróżnikiem był smrodek, jakim wionęło od nas i naszych ubrań przez wiele, wiele dni, po wyjeździe z lotniska. Kto by się jednak tym przejmował: bywaliśmy tam, aby latać i cieszyć się sobą!
Największe w okolicy borówki (zwane przez miejscowych solankami) rosły oczywiście w torfowisku. Zbieraliśmy je z narażeniem życia, a już na pewno zdrowia i portfela (w torfie roiło się od żmij, a był to do tego rezerwat ścisły, gdzie za nielegalny wstęp można było zapłacić karę). Za to pierogi smakowały wyśmienicie! Świst lubił „na nie podchodzić”, a gdy już się do jedzenia dobrał, nam zostawało niewiele.
Pamiętam też, jak kiedyś niespodziewanie dmuchnęło. W wakacje. Front z zachodu był już bardzo blisko. Luka halniakowa prawie się zamykała, gdy dociągał mnie Jakiem nad Myślenickie Turnie. Nosiło jak cholera i po paru chwilach byłem tuż pod podstawą potężnej chmury falowo-frontowej. Śladu po niebie i górach, deszcz leje do kabiny, a widać tylko w dół. Trzęsę się w szybowcu z zimna i emocji, w krótkich spodenkach, tenisówkach i mokrym od wody ubraniu. A Ten krzyczy, abym w tę chmurę właził. Jeszcze lecąc holówką wołał do mnie, dlaczego nie jestem w środku. I żeby mi d..a zmokła, że się boję. Taki był…
Razu pewnego, a była to sroga zima, przemarznięci i głodni, postanowiliśmy w ramach śniadania ugotować parówki. Niewiele myśląc, wykorzystaliśmy w tym celu „wieżowy” gliniany czajnik na wodę. Smród był potworny i w żaden sposób nie można było się go pozbyć. W wielkim strachu ale i z ciekawością oczekiwaliśmy na Szefa. Dojechawszy swojąAsconą(pamiętacie też psa Pętelkę?) i wtarabaniwszy się po schodach na górę,pierwsze co zrobił, to sięgnął po kawę. Czując się jak przed rozstrzelaniem, z najwyższym zdumieniem słuchaliśmy Jego pełnych zachwytu słów: „Jaką dobrą kawę dziś sobie zrobiłem!”.
Kiedy indziej, po weekendzie spędzonym z bliską mi osobą, wracaliśmy do szkół. Próba otwarcia drzwi małego Fiata na szczycie jednej z wyższych górek Beskidu Wyspowego upewniła nas, że halny jest wyjątkowy. Jednak telefon do Śwista poprzedniego wieczoru nie pozostawiał złudzeń: nie mamy KTP chmurowego, komory, nie ma na lotnisku tlenu… Złamaliśmy się jednak i pomknęli do Nowego Targu, z zamiarem oglądania kręcących się fractocumulusów gdzieś ze stoków Bukowiny. Lotnisko było puste, nikogo z Polski. I tylko halniak jak się patrzy. Świst dreptał nerwowo po dachu budynku portowego i już z daleka dogadywał, co tak późno dojeżdżamy. Chwilę później ciągnął nas w Puchaczu nad Tatry. Jak to zwykle bywa, był to jeden z ładniejszych, wysokich lotów na fali.
W roku 97 albo 98 mieliśmy wespół z moim bratem wziąć udział w kolejnych Mistrzostwach Podhala. Zawody te grano co roku, a głównym inicjatorem był oczywiście Szef Świst. Impreza cieszyła się zawsze sporym zainteresowaniem, choć nie było sezonu aby ktoś czegoś nie urwał. Tak było niestety i tym razem. Dla mojego brata debiut zakończył się paskudnym „lądowaniem” w Dunajcu. Na plecach. Szybowiec rozsypał się w drzazgi, a Zbyszkowi też ledwie udało się z tego wykaraskać.
Niepewni co do rokowań szpitalnych zdecydowaliśmy się przesunąć rozpoczęcie zawodów o dzień czy dwa. Ostatnią rzeczą, o której wtedy myślałem, to latać. Świst, zauważywszy co się dzieje, wziął mnie wtedy na bok i w sposób niespotykanie łagodny ale i stanowczy, wytłumaczył, dlaczego powinienem startować.
Gdy uzyskałem kwalifikacje do akrobacji odwróconej, był pierwszym, który zażyczył sobie lekcję demonstracyjną. Ani nie pomyślałem, że mógłbym nawet spróbować Go uczyć. Pamiętam tylko, że zdziwił się, iż beczkę sterowaną Puchaczem można kręcić z nosem równo po horyzoncie. No można, Szefie…
Później widzieliśmy się na Żarze. Był to już czas, kiedy obowiązki rodzinne i praca nie pozwalały mi bywać zbyt często w Nowym Targu, więc tym bardzie cieszyłem się ze spotkania. W GSS prowadziłem trening kadry, mieliśmy też w dyspozycji dwuosobowego Foxa. Świst nijak nie dał się jednak uprosić o lot. Łypał jedynie ciekawie okiem, co tam takiego wyprawiamy.
W 2010 ale także i w 2011 osobiście ciągnął mnie na nowotarski piknik lotniczy, aby „zrobić fikołka”. W międzyczasie odwiedziłem Go też kilka razy samolotem. Przegadaliśmy wiele godzin, bo – co wiedziałem już wcześniej – potrafił także świetnie słuchać innych. Na swój sposób, ale ewidentnie bardzo mocno, przeżywał moje osobiste niepowodzenia…
W minionym sezonie 2011 spotkałem Go znów w Łososinie. Laszował kogoś na hol za Jakiem i mieliśmy kilka chwil na rozmowę w kwadracie. On, jak zwykle, gadał a ja cieszyłem się, że słyszę Go po długiej przerwie. Kupiłem w miejscowym sklepie słodkie bułeczki, którymi zajadaliśmy się pod parasolem, opowiadając sobie oczywiście o wszystkim.
Ostatni raz widziałem się z Nim na pogrzebie Staszka Jurewicza, który zginął w lipcowej katastrofie Puchacza w Nowym Targu. Tadek, w swoich delikatnych, rogowych okularach, ubrany jak często, w krótką, czarną skórzaną kurtkę, wypatrzył mnie gdzieś pod kościołem. Przygnębieni tym co zaszło, rzuciliśmy krótko do siebie:
– Cześć Michał!
– Cześć Szefie! – odpowiedziałem i zaraz na odchodnym jakoś tak bezwiednie dodałem – Uważaj na siebie!
„Uważaj na siebie?” – do Śwista? Kto jak kto, ale tacy jak On nie giną w wypadkach lotniczych. W ogóle nie giną! Wraz z kolegami nie mieliśmy nigdy wątpliwości, że Tadek przeżyje nas wszystkich. Żartowaliśmy nieraz z tego. I zazdrościliśmy Mu…
Tadeusz Świst zginął 4 tygodnie później,31 sierpnia 2011, w katastrofie pilotowanego przez siebie Jaka-12M. Samolotu, którym przelatał pół życia. Tego dnia holował szybowce.
Gdy 3 września spotkaliśmy się z kolegami aby ostatni raz pożegnać Tadeusza, na lotnisku w Nowym Targu zaczynał się piękny, letni dzień. Lekki powiew wiatru od budzącej się termiki niósł wymieszany słońcem zapach trawy, owiec i wyzierających zza mgły nieodległych Tatr. Przyjechałem jak zawsze, wcześnie rano. Tak jak 20 lat wstecz, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Nowy Targ. Zawsze tęsknię za tym lotniskiem, jest ono moim ulubionym i chciałem choć chwilę znów tu pobyć. Wtedy jednak zaskoczyły i spodobały mi się zakotwiczone na trawie szybowce, wesoły gwar spadochroniarzy i niezapomniany, wszechobecny głos Śwista.
3 września szybowców ani spadochroniarzy nie było.
A głos? Myślcie co chcecie, ale ja wiem, że i wtedy go tam słyszałem.
Michał Ombach
listopad 2011